Bobkowski tworzył najznakomitszą literaturę wówczas, gdy po prostu zapisywał swoje wrażenia. Kiedy sięgał po fikcję, czuł jej sztuczność i męczył się okropnie.
Mam pewien - by tak rzec - zasadniczy kłopot z tą książką. Jak wielu czytelników i zdeklarowanych admiratorów twórczości Andrzeja Bobkowskiego czekałem na nią z niecierpliwością i z góry cieszyłem się na nową porcję znakomitej prozy tego autora. Jego "Szkice piórkiem" były swego czasu - przynajmniej dla mojego pokolenia - absolutnym objawieniem. Esencją znakomitego pisarstwa, w którym błyskotliwa inteligencja i świetny styl tworzą całość niepowtarzalną, jedyną w swoim rodzaju. "Wcale nie jest tak trudno opisać rzeczy dostrzeżone. - pisał w "Szkicach". - O wiele trudniej jest dostrzegać. Prawdziwy pisarz to nie ten, który dobrze pisze - to ten, który najwięcej dostrzega".
Chór pochwał, jaki rozbrzmiewał wokół Bobkowskiego, był w pełni zasłużony. Helena Zaworska w swoim szkicu o jego twórczości stwierdziła: "pisał mało, ale genialnie.", Kazimierz Wierzyński mówił o "talencie pisarskim o niezwykłych walorach", Józef Czapski podkreślał, że "każde jego opowiadanie, każdy jego list, wszystko wiąże się z zasadniczymi problemami życia.". Jerzy Giedroyć zwracał uwagę, że w twórczości i postawie życiowej Bobkowskiego "nie wchodziła w grę żadna kalkulacja.". Czy można powiedzieć więcej?
Otóż kłopot mój - jako czytelnika - polega na tym, że będąc wielbicielem talentu Bobkowskiego, nie znalazłem w jego wydanych przez WL opowiadaniach ani tego intelektualnego napięcia, ani tej literackiej błyskotliwości, która w "Szkicach piórkiem" wyznaczyła sama dla siebie tak wysoki poziom. Owszem, jest w "Punkcie równowagi" wiele interesujących fragmentów, barwnych postaci, dramatycznych sytuacji, jest też to, co moglibyśmy nazwać literacką egzotyką mało nam znanego świata Ameryki Południowej, a jednak - mimo tych wszystkich ingrediencji - po przeczytaniu jedenastu tekstów Bobkowskiego zawartych w tym tomie poczułem pewien rodzaj zmęczenia, by nie powiedzieć - rozczarowania.
Weźmy dla przykładu opowiadanie "Nekyia". Zaczyna się krótką, świetną ekspozycją: "Paryż. Z dnia na dzień potężnieje pomruk wielkiego miasta. Wyschnięte przez długie lata koryta bulwarów wezbrały na nowo.". Narrator tej historii trafia w swojej wędrówce po Paryżu w miejsce niezwykłe, tajemnicze, owiane magią historii. "Uliczka u stóp Balzaca w dzielnicy Passy" prowadzi go do pałacyku kupionego w 1772 r. przez Samuela Bernarda. Tam właśnie, w ciszy opuszczonej rezydencji, spotyka nie byle kogo: Flauberta, Renana, Rimbauda, Micheleta, Condillaca, de Custine'a, Bainville'a, Le Bona, wreszcie wspomnianego już Balzaca. W poetyce popularnych w wieku XVIII rozmów umarłych przysłuchuje się dialogowi najwybitniejszych postaci francuskiej, czyli europejskiej i światowej, kultury. O czym jest rzecz? O stosunku Francji do Rosji, jej naiwności, jej grzechach kardynalnych, które - wiemy to z historii - skończyły się hańbą Vichy i pochwałą stalinowskiego porządku. Idee i racje są tu wyłożone jasno, ocena francuskiej słabości a la Russe wyeksponowana racjonalnie, a jednak dyskusja tych wielkich duchów nie pociąga czytelnika ani swoją treścią, ani formą. Każdy, kto pamięta znakomite fragmenty "Szkiców piórkiem", w których Bobkowski suchej nitki nie pozostawia na francuskiej tromtadracji, obłudzie i kunktatorstwie, poczuje pewien dyskomfort: chór wielkich duchów francuskiej literatury i kultury nie mówi ciekawiej niż jadący rowerem przez kapitulującą Francję Andrzej Bobkowski - właśnie w "Szkicach".
Sam autor miał tego świadomość. Nie czuł się dobrze w fikcji prozatorskiej. Jego żywiołem były - by rzec za Bułhakowem - owe z pozoru nic nie znaczące "zapiski na mankietach" oraz listy, w których osiągał esencjonalną diagnozę współczesności. Jego opowiadania sprawiają natomiast wrażenie, jak gdyby niepewnych siebie, często uwikłanych w zbyt długie relacje i opisy tekstów.
"Pożegnanie" czy "List" grzeszą rozwlekłością, której nigdy po Bobkowskim - diaryście czy epistolografie - byśmy się nie spodziewali. Oczywiście, jak w każdym zbiorze, są tu odstępstwa od tej reguły. Kiedy w opowiadaniu "Siódma" znajdujemy zdanie o międzywojennej Polsce: "Pipidówka o pretensjach stolicy, plemię z ambicjami narodu i mocarstwa", jesteśmy nie tyle na tropie Gombrowicza, co właśnie najświetniejszego Andrzeja Bobkowskiego: ironisty, krytyka, bezlitosnego obserwatora rzeczywistości.
Cóż więc począć z tym zbiorem? Na pewno warto go czytać i porównywać z tyle razy już wspomnianymi "Szkicami piórkiem" - choćby dla uzupełnienia naszej wiedzy o tym niezwykłym człowieku i pisarzu. Był przecież - jak mało kto w XX wieku - kimś absolutnie niezależnym, niepokornym, samoistnym. Jego wielka przygoda polegała na traktowaniu istnienia jako twórczości: Andrzej Bobkowski świadomie kształtował własny los jako najważniejsze dzieło swojego życia. Tylko nielicznym był dany taki przywilej. I taka odwaga.
Znakomity szkic Krzysztofa Ćwiklińskiego zamykający ten zbiór, dodaje "Punktowi równowagi" walorów edytorskich i historycznoliterackich. Swoją drogą debiut Bobkowskiego w 1935 r. w "Tempie dnia" krótką humoreską w niczym nie zapowiadał przyszłej eksplozji ogromnego talentu diarysty i epistolografa. Autor "Szkiców piórkiem" tworzył najznakomitszą literaturę wówczas, kiedy świadomie nie tworzył "literatury", lecz po prostu zapisywał swoje wrażenia i przemyślenia w dzienniku czy listach. Kiedy sięgał po fikcję, czuł jej "sztuczność" i męczył się okropnie. Śledzenie tego procesu jest fascynujące.
"Punkt równowagi". Wydawnictwo Literackie, Kraków.