Umówmy się: Bobkowski to trochę pisarz wymyślony. To pisarz czytany przez pryzmat naszych marzeń i pragnień. To pisarz, któremu sporo dopisujemy, który ma u nas duży kredyt.
Bo przecież ktoś taki jak on, no, może trochę lepszy, trochę zdolniejszy, powinien się narodzić, powinien nadać ton literaturze polskiej, powinien ją zbawić.
Właśnie ktoś taki jak Bobkowski — przenikliwy facet, nie ulegający ideologicznym dewiacjom, ze szklaneczki) whisky Canadian Club w ręku, piszący książki na marginesie swych codziennych, nierzadko awanturniczych zatrudnień, powinien być autorem i bohaterem dwudziestowiecznej literatury polskiej.
On łączący w sobie ducha Conrada i Hemingwaya powinien chuligańskim gestem przeganiać zaczadziałych stalinizmem i socjalizmem pisarzy, jego głos powinien współtworzyć ton paryskiej "Kultury", jego przemyślenia o Europie winny być ostrzeżeniem dla euroentuzjastów.
To marzenie o Bobkowskim, ten Bobkowski wyidealizowany przebija przez karty wszystkich chwalb, jakie napisano na cześć Szkiców piórkiem, ba, przekłada się nawet na zachwyty nad zdecydowanie słabszym zbiorem Coco de Oro, który zawiera sporo nierównych opowiadań.
Ten sen każe nam zestawiać Bobkowskiego z Gombrowiczem. To marzenie istnieje w kapitalnym eseju Romana Zimanda "Wojna i spokój", gdy ten dziwi się, że nie powstał klan wyznawców Bobkowskiego na wzór klanu Tolkienistów czy miłośników Pod wulkanem, czy wreszcie całej rzeszy Gombroidów.
Ten gest idealizowania towarzyszy też Tomaszowi Jastrunowi, który w opublikowanym niedawno w "Rzeczpospolitej" szkicu twierdzi, iż "Bobkowski napisał swoje dzienniki przed Gombrowiczem, a wpływ tej książki na krajową literaturę mógłby być podobnego wymiaru."
Ale przecież Bobkowski talentu Gombrowicza nie miał. I jego Szkice piórkiem, które z pewnością przejdą do kanonu literatury polskiej XX wieku, nie odznaczają się taką mocą stylistyczną jak Dzienniki. Owszem, jest to bardzo silna rzecz, niezwykle orzeźwiająca, ale nie tak nowatorska jak w przypadku Witolda Gombrowicza. Nie olśniewająca stylistycznymi fajerwerkami, fenomenalnymi aforyzmami, nie szokującą perspektywą poznawczą. Jasne też jest, że późniejszy wyjazd Bobkowskiego do Gwatemali z literackiego punktu widzenia był klęską. Cóż z tego, że pisarz zerwał ze stypendiami, że postanowił żyć na własny rachunek, że założył sklep z modelami samolotów, skoro opowiadania, szkice i dramat, a nawet strzępy dziennika, jakie tam stworzył, nie dorównywały w żadnej mierze pisanym w czasie wojny Szkicom piórkiem. Okazało się, że ten zapis doświadczeń dwudziestokilkulatka przebywającego w okupowanej Francji pozostanie największym skończonym dziełem Bobkowskiego, dziełem, którego odbitym światłem błyskać będą od czasu do czasu późniejsze jego utwory. Lekkość, z jaką młody autor opisywał olśniewający nurt francuskiego życia, intymny klimat bezpretensjonalnych notatek i przedziwna bezinteresowność obserwacji przeróżnych aspektów rzeczywistości okazały się rzeczą nie do powtórzenia w dziełach powojennych. Emigrując wraz z żoną w roku 1948 z Europy do Ameryki Południowej, pisarz uciekał od klimatu kolektywizmu i duchowej kapitulacji. Czynił to w obronie samego siebie. Jest zbiegiem okoliczności, że przenosił się na kontynent, gdzie tworzył drugi wielki indywidualista Witold Gombrowicz. Autor Ferdydurke zanotował o sobie: "Jeżeli by się okazało, że to co piszę jest błahe, to jestem przegrany nie tylko jako literat, lecz jako człowiek". Bobkowski dobitnie twierdził coś innego: "Tylko człowiek nie jest fikcją wszystko inne jest fikcją."
Wydana niedawno korespondencja Bobkowskiego i Giedroycia wznieca na nowo spór o kształt literatury, prowokuje do marzeń. Zetknięcie z fascynującymi osobowościami korespondentów jeszcze raz przenosi nas w krainę gdybań i marzeń o literaturze. Uczciwej, krwistej i przenikliwej. Literaturze na miarę osobowości tych wielkich ludzi. Literaturze, która nie powstała.
Ba, korespondencja ta, a w szczególności fragmenty związane ze stosunkiem do rewizjonizmu i popaździernikowej odnowy w przenikliwym świetle pokazują jeden z najistotniejszych, a zarazem najbardziej zmistyfikowa-nych okresów w peerelowskiej kulturze, który do dziś nieprzezwyciężony wpływa na polski klimat intelektualny.
Przypomnijmy: w połowie lat pięćdziesiątych Giedroyc podjął decyzję o udzieleniu poparcia jednej z frakcji komunistów polskich. Decyzja ta nie oznaczała li tylko postawienia na Gomułkę, ale owocowała też wsparciem dla eks-stalinowców, którzy stanęli na czele obozu reform. Tłumacząc się z tego wyboru, pisał do Bobkowskiego: "będąc realistą trzymam się maksymy Piłsudskiego, jak nie ma marmuru, to z g... trzeba lepić monumenty".
Decyzja Giedroycia miała kapitalne znaczenie dla rozwoju kultury polskiej. Bo przecież świadomie stawiała na kłamstwo. Andrzej Bobkowski buntował się przeciw opcji Redaktora. Sceptycznie odnosił się do rewizjonistycznych inteligentów: "To wszystko może znowu zamienić się w zabawę w klasy, w skakanie po ściśle określonych kwadracikach i koniec. Tylko może nieliczne jednostki pójdą w tym dalej. Olbrzymia większość z całym dotychczasowym oportunizmem zacznie tylko i przede wszystkim węszyć, do jakiego punktu opłaca się dojście w tym procesie. (...) Mają za wielką wprawę w niewidzeniu, niemyśleniu i w kurwieniu się w ogóle. (...) Kto do tego stopnia potrafił się zakłamać, ten nie może odkłamać się do końca bez stracenia w ogóle gruntu pod nogami, choćby tylko na chwilę". Przekonania Bobkowskiego, znane czytelnikom wcześniej choćby z artykułów publikowanych w paryskiej "Kulturze" na przykład głośnego "Po trzęsieniu spodniami", tutaj nabierają niezwykłej ostrości nie tylko w związku z dosadnością sformułowań, bo te były obecne także w szkicach, ale też z powodu możności obserwowania całego sporu Giedroycia z Bobkowskim.
Wcześniejsze listy pokazują redaktora "Kultury" jako wspaniałego oszołoma, który na wypadek konfliktu zbrojnego planuje przedostanie się w przebraniu do Polski, by prowadzić tam pracę podziemną. I Bobkowski całkiem serio doradza mu nie tylko przebranie, ale i operację plastyczną. W innym miejscu Redaktor zastanawia się nad powołaniem brygady międzynarodowej do walki z komunizmem. Ale od pewnego momentu Giedroycia marzyciela zastępuje polityk bez złudzeń grający ludźmi. Konflikt prostolinijnego Bobkowskiego z redaktorem "Kultury" szybko z płaszczyzny teoretycznej przenosi się na spór praktyczny. Oto Giedroyc wbrew wyraźnej deklaracji Bobkowskiego zezwala na przedruk jego opowiadania w jednym z krajowych tygodników. Powoduje to całkowicie zrozumiały wybuch pisarza, który słusznie widzi w tym akcie nielojalność i manipulację. Kryzys w przyjaźni zostaje dość szybko zażegnany: samotność obu korespondentów była zbyt wielka, by ją potęgować awanturami, lecz rozbieżność pozostała.
Wydawałoby się, że historia przyznała rację Giedroyciowi. I że rewizjonistom, wielkodusznie, a może cynicznie, przygarniętym przez Redaktora, udało się bezboleśnie przedzierzgnąć się w prawdziwą elitę narodu. Że ataki Bobkowskiego na Zniewolony umysł czy na "dorabianie filozofii do gówna" jak nazywał rozrachunkową twórczość Brandysa i jego kolegów, zapisać będzie można na konto pieniactwa i niezrównoważenia emigranta z Gwatemali. A jednak, wraz z upływem czasu, jaki mija od cezury roku 1989, widać coraz wyraźniej, jak negatywne skutki dla życia duchowego w Polsce niesie ówczesna decyzja Giedroycia. Jego zgoda na półprawdę, na lansowanie skorumpowanych literatów, na sojusz z intelektualistami, którzy nie rozliczyli się z komunizmem, rzuca cień na dzisiejszy klimat intelektualny w kraju. Niedawny konflikt Giedroycia z Herlingiem-Grudzińskim pokazuje, że podział nadal trwa i jest aktualny. Co ciekawe, jego korzenie tkwią właśnie w tamtych latach, w okolicach roku 1956, gdy zdawało się inteligencja dokonywała obrachunku z błędami stalinizmu. Wyznacznikami tego konfliktu jest stosunek do Zniewolonego umysłu Miłosza i do całej literatury rozrachunkowej. Osobowości tak przeciwstawne jak powściągliwy Herling i wulkaniczny Bobkowski spotykają się we wspólnym proteście przeciw zwykłej nieuczciwości tej literatury, która zatraca się w samousprawiedliwieniach.
Ale czyż dziwna satysfakcja, jaką odczuwamy przywołując czy to Herlingowe zapiski, czy też listy Bobkowskiego, nie bierze się po prostu stąd, że czytamy właśnie to, co pragniemy potwierdzić. Czyż nie są tym konstatacje Bobkowskiego, że "Czuje się na każdym kroku, że jeżeli chodzi o marksizm, to ci ludzie wcale nie oderwali się. Zniewolony umysł Miłosza jest właściwie tak napisany, że jest on ściśle antystalinowski, ale nic poza tym". Czyż nie sprawia nam radości przebijający z listów Bobkowskiego lament nad zakłamaniem krajowych literatów, "że to wszystko od samego dołu, od początku teorii jest gównem, tego nikt nie powie". Czy nie radują nas stwierdzenia, iż "cały rewizjonizm tak zwany to nie jest nic innego, jak chęć zdobycia jakichś tam nieokreślonych wolności bez pozbycia się wszystkich korzyści bardzo określonego niewolnictwa". Czujemy solidarność z jego walką, a jednocześnie przecież powinniśmy widzieć, jak mało na gruncie literatury można było wówczas przeciwstawić zalewowi relatywizmu. I jak marnym materiałem na pomniki dysponował Giedroyc.
Bobkowski załamuje ręce nad współczesnymi, którzy boją się posądzenia o brak postępowości i piszą tak, "jak chłopak szkolne zadanie w momencie, gdy chodzący między ławkami profesor zatrzymuje się i patrzy na zeszyt. (...) Wszyscy ci misterni intelektualiści piszą pod okiem najczęściej jest to oko poczciwca dziadzia Marksa".
Co można było przeciwstawić nowomodnym rozwijającym się pod słońcem postępu utworom? Był to czas bezwzględnej dominacji komunizmu i lewactwa. Bobkowski pisał: "W połowie XX wieku odkrycie, że marksizm jest lipą i nie ma w sobie nic naukowego, staje się za każdym razem epokowe, jak to powie któryś z marksistów. A jak to samo powie niemarksista, to jest zakuty reakcjonista i cześć."
A przecież salon odrzuconych jest pokaźny. I wcale pokaźna jest potencjalna literatura, która mogłaby narodzić się, gdyby. Gdyby nie brak talentu. Gdyby nie trudność wypracowania odpowiedniego chwytu. Gdyby nie alkohol. Salon niespełnionych jest zaiste zatłoczony.
Charakterystyczne są nadzieje, jakie wiązali obaj korespondenci z Markiem Hłaską. Bobkowski, niczym niezdarny ojciec lokujący w jedynaku swoje niezrealizowane ambicje, kreuje autora Ósmego dnia tygodnia na wymarzonego mocnego faceta literatury polskiej. Zabawne jest, jak Bobkowski na Marka ekstrapoluje cechy własne, licząc na ich literackie spełnienie. Z zachwytem przywołuje recenzję Andrzeja Kijowskiego ukazującego Hłaske jako intelektualistę-chuligana i dopowiada mówiąc na poły o nim, na poły o sobie: "Człowiek wolny, intelektualista, pisarz i poeta naprawdę wolny, który chce być wolny,będzie do końca tego świata miał coś z chuligana".
Ale przecież i ta nadzieja pozostała nieziszczona, Hłasko nie odegrał wielkiej roli, jaką przeznaczyli mu obaj korespondenci. Pozostały marzenia, plany, złudzenia.
Bobkowski - oryginał na tle ówczesnych salonowych mistrzów, zaspokoić może dziś marzenia wielu. Konserwatywni sceptycy z zadowoleniem przejrzą passusy poświęcone konieczności odbudowy mocnego światopoglądu. Zaakceptują twierdzenia Bobkowskiego wywiedzione wprost z lektury W pustyni i w puszczy, że Kali naprawdę zaczął szanować Stasia Tarkowskiego, gdy ten "stanął w obronie swoich zasad i rabnął ze sztucera do Beduinów" i komentarz: "Tylko kultura i cywilizacja, która potrafi stanąć w swojej obronie, która chce bronić siebie, warta jest zachowania." Jakże mocno brzmią te slowa dzisiaj w dobie post-modernizmu. A refleksja dotycząca czcii, jaką otaczana była zafascynowana chrześcijaństwem żydowska pisarka Simone Weil? Czyż nie jest to ożywcza woda na konserwatywne młyny? "Co do Simone Weil, to wydaje mi się, że gdyby była popełniła tę nieostrożność i przeszła przed śmiercią na katolicyzm, to wszyscy intelektualiści, którzy się nią zachwycają, milczeliby i twierdzili, że 'ezoteryczna dewotka ogarnięta manią religijną' albo coś w rym guście. No, ale ponieważ pozostała żydówką, więc wspaniała. Ta banda wypierdków intelektualnych nie znosi, gdy ktoś wypowiada cokolwiek w oparciu o jakiekolwiek przekonania, mające pozory stalszych, a już nie daj Boże religijno-etycznych."
Nie inaczej ma się ze stwierdzeniami dotyczącymi możliwości samoobrony przed agresją komunistycznej propagandy. Stwierdzenia Bobkowskiego można by i dziś traktować jako receptę na zalew relatywizmu, w miejsce politruka podstawiając propagatora postmodernistycznych błyskotek: "jedynym osobnikiem, który zdolny jest odparować dialektyczne ciosy politruka jest i może być nawet przysłowiowy sierżant z Kamionki Strumiłowej wymusztrowany na kursie tomistycznym. Tenże sierżant, obrobiony tomistycznie, usadza w pierwszej rundzie Pana, mnie i innych tak samo, jak usadza nas wyszkolony komunista. Bo oni wierzą. A w co wierzymy my? Niech Pan nie myśli, że jestem pod urokiem katolików. Jest wśród nich coś, co mnie odrzuca, coś, co może odrzucało Petroniusza. A właśnie. Czy w sumie nie jesteśmy Petroniuszami?"
To pytanie o stosunek do katolicyzmu znalazło w listach Bobkowskiego fascynującą odpowiedź. Czytelnikmoże śledzić rok po roku powolne dojrzewanie do wiary. Ze Szkiców piórkiem wiemy, że w czasie okupacji praktykował, w niedziele chodził na msze, modlił się, czy to przed snem: "Patrzyłem się w ciemną szybę i modliłem się, jak codziennie wieczorem", czy też za dnia: "Nie ma chyba nic przyjemniejszego, niż w duszny poranek lata paryskiego zaszyć się w kącie jakiegoś bistra i sączyć zimne piwo. Zapalić papierosa i po prostu istnieć. Nic więcej. Żyć i modlić się. Coraz częściej modlę się nad szklanką piwa lub kieliszkiem rumu, bo są to momenty, w których naprawdę czuję, że jeszcze żyję. I dziękczynię". W1946 roku odwiedził Lourdes i czynił to jako katolik, czy też wedle określenia jego francuskiego przyjaciela jako "trochę katolik". Wyprawa do sanktuarium zaowocowała niezwykłym reportażem wnikliwe przekazującym doświadczenie zetknięcia z prostą ufną wiarą.
Pisząc w następnych latach o katolicyzmie, Bobkowski przekomarza się z Giedroyciem, przekomarza się sam z sobą. Tłumacząc się ze swoich zainteresowań czytelniczych pisze z ironią: "Ta katolicka literatura zajmuje mnie, bo może zajść taka możliwość, iż przejdę na katolicyzm z larami i piernatami". W innym miejscu, na marginesie rozważań o "sprawie Miłosza", niespodziewanie wyznaje: "Gdybym ja nagle odwrócił się od katolicyzmu, choć tak niedoskonale wypełnianego, jak to się dzieje w moim wypadku (dlatego nie mam jeszcze odwagi przyznać się do niego)...". Szuka więc, szuka języka, jakim mógłby ująć swoje doświadczenie sceptycznej wiary. Szuka też formy literackiej, w której mógłby sformułować wizję religii, która byłaby zgodna z jego stylem przeżywania świata. Fascynują go doświadczenia Grahama Greena, sam tworzy katolickie opowiadania. Mają one jednak wszelkie cechy literatury tendencyjnej: papierowe postaci, sztucznie dopisane tezy, ckliwość.
Dopiero choroba nowotworowa, która ujawniła się u Bobkowskiego w grudniu 1957 roku, przyspiesza dojrzewanie wiary. Ale nie jest to dojrzewanie zrodzone z paraliżującego strachu przed śmiercią, nie jest to paniczne chwytanie się religijnej brzytwy, by oszukać śmierć, by zagadać ją, by obłożywszy religijnymi emblematami unieważnić. Religia w wydaniu Bobkowskiego nie ma pełnić funkcji protezy. W liście do Tymona Terleckiego z listopada 1959 pisze: "Jeśli chodzi o mój stosunek do śmierci, to mój stosunek do niej jest chrześcijański, a nie murzyński, to znaczy nie staram się sobie śmierci 'wegerklareri jak się mówi po niemiecku, i robi po katolicku. Wcale sobie nie wmawiam, że ona właściwie nie istnieje, że życie idzie dalej, piękniejsze, wieczne i inne chmuje-muje. Bzdury powszednich chrześcijan i niedzielnych katolików. Nie przeczenie śmierci jakimiś obiegami i chowaniami się, lecz przezwyciężenie jej przez wzięcie jej całkiem na serio jako koniec życia, świata, wszystkiego kobiety, wina i śpiewu a siłę i sens czerpie się z ufności w nadprzyrodzone miłosierdzie boskie czego nikt nie rozumie i nigdy nie zrozumie (na całe szczęście amen)".
Nie ma więc miejsca na tak powszechny w katolicyzmie sentymentalizm. Bobkowski chce umierać jak mężczyzna. Więc i jego zapiski na temat śmierci nie zdradzają jakiejś panicznej zmiany światoobrazu, ba, wyraźnie współbrzmią z witalistycznym tonem, znanym z okupacyjnych Szkiców piórkiem. W czerwcu 1959 roku Bobkowski zapisuje w swoim notatniku: "A więc jednak. Pojutrze operacja trzecia runda meczu bokserskiego. Wycięcie gruczołów pod lewą pachą, drobna operacja. Czuję się jak salami po plasterku. Kupiłem po południu flaszkę Canadian Club (nie znoszę szkockiego, lubię ten słodkawy smak kanadyjskiej) i dobrze mi. jestem trochę pijany. Na tamtym świecie nie można się zalać. Smutne to życie pozagrobowe bez whisky. Niech to szlag trafi. Rano wstałem wcześnie o siódmej, i bez śniadania pojechałem do kościoła, do 'Maryknoll' do spowiedzi i do komunii, lak się należy do tego 'Dżokej klubu', to trzeba zachowywać reguły."
Z zaciśniętymi zębami, mężnie wychodzi naprzeciw śmierci, sprawdzając, czy jego postawa, której tak olśniewający zarys dał w Szkicach piórkiem, wytrzymuje najtrudniejszą próbę. Czy uda mu się zachować indywidualne spojrzenie, nie poddać stadnym odruchom, nawet wtedy, gdy doświadcza się sytuacji granicznej.
Czy wreszcie uda się nie odrzucać w tej ostatniej próbie całego bogactwa świata, czy uda się zabrać je z sobą pod powiekami na tamtą stronę. Czy można bez odepchnięcia uroków tego świata poddać się miłosierdziu Bożemu. Czy więc można credo "wierzę w ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny" połączyć z credo ze Szkiców piórkiem: "Wierzę w koty i w rum, i w słońce, i w zielone drzewa, i w wolność. Chcę mieć prawo zdechnąć z głodu, jeżeli sobie nie dam rady. I żyć na litość boską, żyć trochę tak, jak mnie się podoba, a niekoniecznie tak, jak się podoba jakiejś zaś... ideologii. Amen. Mam pragnienie. 'Rumu Darby Mc. Graw', jak wołał kapitan Flint w Savannah. Po czym wykitował. Ale co se użył, to se użył".
Hedonizm? Nie, raczej intensywność odczuwania świata. I niechęć do redukowania go do czegokolwiek. Czy byłaby to religia, czy ideologia.
Krytycy zarzucający Bobkowskiemu swoisty eskapizm, nie zauważają, że właśnie chłonięcie świata z całym jego bogactwem było warunkiem krystalicznie czystego sądu jeśli chodzi o grożący w dwudziestym wieku kolektywizm. Szkice piórkiem skrzące świadectwami doznawania świata są także ostrzeżeniem dla wielu aktywistów i działaczy, oddających całe "ja" choćby najszczytniejszej idei...
Jest jednak jedna wstydliwa sprawa, która przebija z korespondencji z Giedroyciem. Otóż wbrew wielokrotnie przywoływanym deklaracjom, że "życie jest najważniejsze", Bobkowski bardzo chciał być pisarzem prozaikiem bądź dramaturgiem. I marzył o tym. Listy pełne są nadziei wiązanych z dziełem, które ma zamiar stworzyć, kipią od planów, przypuszczeń i złudzeń co do własnego talentu. Ba, w tych złudzeniach podtrzymuje go Giedroyc, w każdym prawie liście komplementując i prosząc o inne, opowiadania, szkice, dramaty. Więc nie do końca prawdziwy jest wizerunek Bobkowskiego, który jest wyższy nad pokusy twórczości i cel dla niego stanowi życie, życie samo. Mit dzieła, które usprawiedliwiłoby marność żywota, pielęgnowany jest także przez Bobkowskiego, choć tworzenie owego opus odkładane jest wciąż na później, gdy poradzi sobie ze sklepem, gdy zakończy zawody modelarzy, gdy się wyleczy. Któż z nas nie nosi w sobie takiego złudzenia? Że jednym dziełem nadamy sens swemu istnieniu. I uzasadnimy wszystkie swoje decyzje życiowe? Bobkowski jest tutaj świetnym patronem.
Trudno nie doznawać uczuć zakłopotania przy lekturze fragmentów, które Bobkowski poświęca własnej twórczości. Pewnie tak czuł się dr Watkins słuchając grającego na skrzypcach Sherlocka Holmesa. Czytelnik listów wie przecież, że wyżej Szkiców piórkiem autor się już nie wzbije. I z zażenowaniem odnajduje w korespondencji zapiski Bobkowskiego, że jego "Punkt równowagi" jest może lepszy od Upadku Camusa. Pisarz marzy o dziele, śni o nim, ma na jego temat wielkie złudzenia, ale jednocześnie wie, że musi ono wyrastać z głębi człowieka i musi być wyrazem jego indywidualności. Wysoko stawia poprzeczkę i dlatego nie pragnie, jak inni, po prostu wziąć stypendium, by tworzyć:
"Widzi Pan - pisze do Giedroycia - ja nie chcę być płatny z funduszów, nie chcę posady. Muszę być wolny (jestem histerykiem na tym punkcie), muszę jeść za moje pieniądze, muszę kląć w żywy kamień egzystencję, ale może w gruncie rzeczy jestem przywiązany do niej. Myśli Pan, że pracując gdzieś tam, napiszę więcej? Może kilka więcej słabszych szkiców polityczno-filozoficznych, z kupą cytatów i żuciem gumy wyzutej przez innych".
Pozostał więc autorem jednego wyśmienitego dzieła Szkiców piórkiem. Jednej skończonej książki i wielu nieistniejących, naszkicowanych zaledwie, albo po prostu posiadających wyłącznie bohatera.
W drugą książkę złożyła się jego biografia, odtwarzana z nierównych opowiadań, z fascynującej korespondencji, z luźnych zapisków. Pozostał sen o chuliganie, chuliganie, który skalą talentu przewyższyłby wszystkich rewizjonistycznych pisarzy, którego gest odrzucenia marksizmu, wyśmiania go, zakwestionowania byłby silniejszy niż wielotomowe rozważania Leszka Kołakowskiego o głównych nurtach tej zbrodniczej i niemądrej ideologii.
Chuliganie, który by wreszcie siłą swego talentu umożliwił Jerzemu Giedroyciowi postawienie na mocniejszego i pewniejszego konia niż rewizjonistów pokąsanych przez Hegla.
Czyż nie jest naturalnym marzeniem krytyków pisać na nowo historię najnowszej literatury polskiej, zmieniać hierarchię, prawym przydawać talentu, nieprawych zaś strącać w otchłań potępienia, a jeszcze lepiej zapomnienia? Owszem, pomagamy więc tym prawym, tym sensownym, ale co zabawne pomaga też czas. Nasz biologiczny, gdy z osiąganym przez nas wiekiem "literatura nie na temat" traci na znaczeniu, oraz czas historyczny, który każe rewidować dawne mody, a z niezdarnych, nie całkiem składnych zapisków odtwarzać to, co najważniejsze.
Kogóż interesują dziś wyznania upodlonych inteligentów? Kogóż interesuje geografia Krakowskiego Przedmieścia i Warszawa oglądana w pijanym widzie przez życiowych bankrutów?
Bobkowski nie wpisywał się w nowomodne strategie, nie próbował ominąć istotnych pytań prestidigitatorskimi sztuczkami. Pozostawił świadectwo swojego życia. Świadectwo życia przemawiające rzeczywiście silniej niż literatura. Czasem trudne do rekonstrukcji, wymagające wertowania tomów korespondencji, odtwarzania zarzuconych wątków, lektury fragmentarycznych zapisków. A jednak świadectwo niezwykle wartościowe. Będące nie tylko drastycznym pytaniem pod adresem dzisiejszych elit, ale także apelem o szerokość przeżywania świata, o otwartość na świat.
W przedwojennej analizie Ferdydurke Stefan Kisielewski złośliwie przyrównał Gombrowicza do sportowca, który w biegu na 100 metrów startuje w damskich pantofelkach na wysokim obcasie. Wie, że konkurencji nie wygra, ale za to zwróci na siebie uwagę.
Bobkowski zachowywał się całkowicie odmiennie: w zawodach traktowanych po Pawłowemu wziął udział, bieg ukończył, a świadectwo tego biegu, choć artystycznie niespełnione, zasługuje na uwagę do dziś, gdyż jest świadectwem walki. Gdyż jest świadectwem "na temat".