Smutno mi, kiedy mam pisać o Polakach w Gwatemali. Andrzej B o b k o w s k i, wybitny polski pisarz emigracyjny, ciepły, serdeczny człowiek, już nie żyje. Zmarł w pierwszych dniach lipca w Guatemala Ciudad; byłem ostatnim Polakiem z Europy, który go widział przed śmiercią.
W czasie pierwszej rozmowy Andrzej powiedział mi, że jest śmiertelnie chory i jego dni są policzone; ma raka, jest po dwóch operacjach. Po kwadransie zaproponował:
— Mówmy sobie po imieniu. I tak się już nigdy w życiu nie zobaczymy, a to ułatwia szczerą wymianę zdań.
Ustaliliśmy szybko, że o polityce światowej mówić nie będziemy — za dużo nas dzieli, wzajemna irytacja nie ma sensu. Andrzej opowiedział mi krótko o swoim życiu, o tym, jak przed kilkunastu laty przybył do Gwatemali z Paryża, jak ciężko pracował, żeby wyżyć, jak pokochał ten kraj. Pokazał mi swoje mieszkanko — skromne dwa pokoiki na pięterku małej willi, pełne książek i kotów, poznał z żoną, zaprowadził do biura.
Autor „Szkiców piórkiem", wielu opowiadań, esejów i sztuk teatralnych, był pełnym temperamentu i żywotności czterdziestokilkuletnim mężczyzną o sportowej sylwetce i ruchach młodego chłopca. Jeździł po mieście z dużą szybkością i fantazją swą małą „dauphinką", dużo się śmiał, chętnie rozmawiał z przygodnymi znajomymi. Kiedy spacerowałem z nim po ulicach, nieustannie kogoś pozdrawiał lub odpowiadał na pozdrowienia. Słyszało się ciągle: „Bob, buenos dias!", „Halo, Bob!"
„Bob" był powszechnie lubianym i bardzo szanowanym obywatelem Gwatemali. Znali go niemal wszyscy, zarówno Gwatemalczycy, jak cudzoziemcy. Wiedzieli, że jest Polakiem, ale nie było też dla nikogo tajemnicą, że kraj Majów traktował jak swoją ojczyznę. Powtarzał często: „Ludzie tutaj są najmilsi i najuczciwsi w całej Ameryce Łacińskiej, chociaż czasem gówniarze. Oni mają wiele cech wspólnych z Polakami. Staraj się pisać o nich sprawiedliwie".
Bobkowski prowadził przedsiębiorstwo importu modeli, głównie latających, przy Siódmej Alei znajdował się jego „Hobby Shop".
Każdą wolną chwilę, a nie miał ich tak wiele, poświęcał pisaniu. Przez ostatnie miesiące przed śmiercią pracował nad powieścią o Polakach w Gwatemali; w tym autobiograficznym dziele pragnął wypowiedzieć część przeżyć człowieka skazanego na śmierć.
„Bob" — wesoły, serdeczny światu i ludziom, rozbiegany, uczestniczący aktywnie w życiu — ani na chwilę nie zrywał nici, która go prowadziła do ostatecznej katastrofy. Do tego tematu wracał wielokrotnie w rozmowach. Przecierał wielkie ciemne okulary i gorzko stwierdzał, że to już wkrótce. Z pliku maszynopisów, które mi ofiarował przed wyjazdem, przepisuję:
„Śmierć. Myśli się o niej, mówi i pisze, nadużywa jej imienia na każdym kroku, ale prawie zawsze, gdy chodzi o drugich lub gdy miga z daleka. I nawet wtedy, gdy ukaże się w monstrualnym zbliżeniu, wskazując palcem wyraźnie, najpełniejsza rezygnacja nie jest nigdy całkowicie pełna. Pozostaje jakiś luz, jakaś przedziwna szpara, w którą gdyby wepchało się wszystko, gdyby wypełniło się ją pakunkiem całej wiary, wszystkimi słowami Chrystusa i doszlifowało osobno z precyzją «bądź wola Twoja» jako wkładkę, to jeszcze ciągle pozostanie szczelina. A w niej wciśnięte, sprasowane jak ładunek dynamitu, gniecie się życie; zawsze gotowe do wybuchu, pełne niewyraźnych szeptów, nadziei, marzeń o przyszłości. O przyszłości tu — nie Tam".
Dzięki Andrzejowi obejrzałem wnętrze Gwatemali, dotarłem do dalekich miast Majów. Andrzej obwiózł mnie po stolicy i jej peryferiach, poznał z wieloma przyjaciółmi, spędził ze mną całe prawie Święto Studentów, szalony dzień w Guatemala Ciudad, ofiarował mi książki i płyty o tym kraju (podrzucając je bez słowa w hotelu).Nie pozwolił się sfotografować. „Eh, nie ma sensu, niech przeminę dokładnie."
Chciałbym teraz napisać coś jeszcze o Andrzeju, wyrazić przekonanie, że nie przeminie, ale pamiętam słowa Gastona ze sztuki Bobkowskiego „Czarny piasek": „W życiu wszystko kipi, a gdy wykipi, to na dnie zostaje zwyczajny banał, powieść dla kucharek... Tak jest ze wszystkim: ze szczęściem, z nieszczęściem. Wszystko zmienia się w to — nawet życie, nawet śmierć".